Hej!
Przyszedł czas na kolejną recenzję, kolejnego albumu. Tym razem zaglądam do kategorii rock/rock progresywny, tudzież symfoniczny i przedstawiam Wam jedną z moich ukochanych płyt Yes, czyli "Time and a Word".
Za każdym razem kiedy pojawia się pierwszy jesienny powiew powietrza, wracam do tej płyty z sentymentem, gdyż po raz pierwszy zapoznałam się z nią jesienią 2009 roku. Co roku odświeżam sobie te miłe wspomnienia i przenoszę się w czasie.
Płyta wydana w 1970 roku, być może nie zainteresuje szerokiej rzeszy odbiorców ale co tam. Być może odnajdziecie w niej coś, co Was zauroczy, tak jak i mnie.
Przede wszystkim płyta ma charakterystyczny dla lat 70' progresywny vibe, który jest nie do podrobienia. Szorstkość gitarowych riffów zmiękczona chłopięcym głosem Jona Andersona urzeka za każdem razem. Mamy też olbrzymią dawkę symfonicznej poezji, która dodaje kompozycjom niebanalnego brzmienia.
Płyta zaczyna się od porządnego uderzenia, czyli utworu "No Opportunity Necessary, No Experience Needed", w którym słychać zarówno organy Hammonda, czyli coś, bez czego rock progresywny nie istnieje, oraz piękne wejście orkiestry, które sugeruje, że płyta będzie monumentalna, jakby z zupełnie innego świata.
Kojarzycie październikowe poranki, kiedy słońce wschodzi i niebo jest różowe, a zarazem mgliste? Posłuchajcie eterycznej piosenki "Everydays" do porannej kawy, a to na pewno zrekompensuje wczesne wstawanie i stanie się przyjemnym rytuałem.
Do działania pobudzą Was kolejne utwóry "Sweet Dreams" i "The Prophet". Nie sposób się nie uśmiechnąć wsłuchując się zarówno w słowa, jak i ciekawe przejścia perkusji.
Chciałabym wyróżnić utwór tytułowy, czyli "Time and a Word", którego chwytliwy refren trafia do mnie w 100% i sprawia, że mam ochotę odpalić płytę jeszcze raz.
Album nie ma pochlebnych recenzji w sieci, co jest zaskoczeniem, ponieważ dla mnie to absolutny klasyk i jedna z lepszych albumów Yes (ale ja jestem nieobiektywna). Nie obchodzi mnie zdanie profesjonalnych recenzentów, że ta płyta jest nieporozumieniem i trąci tandetą. Według mnie, wzbogacenie kompozycji oriestrą symfoniczną było bardzo dobrym posunięciem, nie wyobrażam sobie tej płyty w innej aranżacji.
Podsumowując, album Yes "Time and a Word" jest dla mnie nostalgiczną wycieczką samotnego marzyciela ze "starą" duszą, który obserwując świat dookoła wreszcie spotyka bratnią duszę, która myśli i czuje tak samo, a codzienność przestaje mieć znaczenie.
Mam nadzieję, że zachęciłam Was do zapoznania się z twórczością Yes i dacie się wciągnąć do tego magicznego świata...
Jakie macie swoje ulubione płyty, do których wracacie z sentymentem? Dajcie znać w komentarzach:)
No comments:
Post a Comment
Dziękuję za każdy komentarz i odwiedziny.
Komentując wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych, które są między innymi wykorzystywane w analizie statystyk poprzez Google Analytics.